Jeśli uważasz, że nie da się spakować w jedną walizkę ,wyjechać w dowolne miejsce na świecie i tam zamieszkać to jesteś w błędzie.

        “Cierpliwość jest gorzka, ale jej owoce są słodkie”. No nie mogłam trafić na nic bardziej adekwatnego do mojej obecnej sytuacji. Nic dodać, nic ująć. Banalne, ale przeczytałam to zdanie na fejsbukowej ścianie zespołu Empire of the Sun. I trafiłam na nie akurat w momencie, kiedy chwilowo wyczerpały mi się już w s z y s t k i e  pomysły związane z szukaniem pracy, a uwierzcie mi na słowo, byłam bardzo kreatywna w poszukiwaniach.
Nadal pracuję w sklepie i w knajpie , ale tym razem szukałam czegoś, co da mi większy dochód, żeby skarpeta w rozmiarze numer mniejszym od kajaka, z napisem “for dreams” w końcu zaczęła się napełniać. I nie chcę zapeszać, ale w końcu coś drgnęło i prognozy są optymistyczne. Ale jak to z prognozami, lubią się zmieniać i to gwałtownie, więc nie ekscytuję się na zapas, żeby potem ta wredna frustracja w parze z rozczarowaniem nie sprzedała mi liścia prosto w twarz. Pożyjemy, zobaczymy.  W każdym razie światełko w ciemnym jak mogiła tunelu pojawiło się w chwili, kiedy już naprawdę miałam ochotę sobie tylko usiąść i siedzieć, czekając na reakcję wszechświata.

         Gorzkiego smaku cierpliwości nie sposób przegryźć ani przepić chwilowymi substytutami. To jakby nażreć się czosnku z cebulą. Jednocześnie. W dużej ilości. I wtedy ani mycie zębów 30 razy  ani żucie paczki gumy ani zjedzenie czegoś innego nie pomoże. Wychodzi z człowieka ten smród wszystkimi otworami i nic na to nie poradzisz, musisz przeczekać swoje, żeby w końcu smród zniknął. Co się namęczysz, to twoje.
        Dla takich jak ja, czyli z natury niecierpliwych, to już w ogóle są męki piekielne jak się człowiek zdecyduje zrobić coś, co wymaga czasu, żeby przyszły efekty. O tym, że istnieje groźba, że takowe nie pojawią się nigdy, to nawet nie myślę.  No way. Najbardziej pocieszającą częścią całego procesu oczekiwań, jest żywienie się nadzieją (bo wiadomo, że ta umrze jako ostatnia a poza tym kocha wszystkie swoje dzieci), że skutki naszych działań przyjdą. Przyjdą  i będą słodkie jak maliny!

A na koniec dwie piosenki,  które wczoraj odkryłam na yt i teraz w kółko ich słucham 🙂
HAIM “Falling”
Mikky Ekko “Pull me down”

Gosia

P.S. Piękne słońce mnie dziś powitało po przebudzeniu, ale jest tak cholernie zimno, że nie ruszam się dziś z domu!

Take a picture!

This time instead of writing a note I want to show you a couple pictures of various, sometimes accidental, situations and places. The quality of the photos is not too high just because I’m using my cellphone camera. It’s the easies way to catch a moment because I’ve got my cell all the time with me 🙂 

Let’s begin with some food!


After eating some walk…

Original view from my window:

Streetcars traffic

I know….

…I used to wear athletic shoes ONLY to play a sport. Then I came to Canada.
Night trip to Niagara Falls 🙂
Christmas baking!

I think I don’t have to explain which  shelf is mine and why.

Falafel! Dedicate to Adam J. 

I have many more pictures but I will leave them for next time 🙂
Gosia

Czas na małe podsumowanie miesięcznego pobytu w Toronto. Był już wpis, gdzie rozpływałam się jak czekolada na słońcu  w zachwytach nad tym miastem, teraz przyszła jednak pora na refleksje, że może  trzeba się oblizać, żeby nie wyglądać jak świnia w chlewie.

Wynajmuję pokój w dzielnicy Junction Triangle, która położona jest w zachodniej części miasta. Patrząc na mapę, jest to całkiem blisko (“blisko” oczywiście wg standardów kanadyjskich) ścisłego centrum. Z dojazdem nie mam żadnych problemów, najbliższa stacja metra jest zaledwie 6-7 minut piechotą od mojego domu. Jeszcze nie zleniwiałam na tyle, żeby dojeżdżać do niej autobusem, choć i taką opcja jest dostępna, gdyż przystanek autobusowy mam na wprost drzwi od domu.
Miesięcznie za czynsz płacę 430 dolarów kanadyjskich plus rachunki, które według relacji właściciela w zimie wynoszą około 20-30$ (update: wczoraj płaciłam czynsz i rachunki wyniosły 41 $ :/ ). Przyznać się zatem muszę, że jak na realia Toronto czynsz jest w bardzo przystępnej cenie. Śniadań nie jadam co prawda wśród marmurów i nie kąpię się w wannie z dżakuzi ale to taka miła odmiana po luksusach, w jakich pławiłam się mieszkając we Wiedniu.  Mam 3 współlokatorów: 2 osobniki płci żeńskiej i 1 płci męskiej. Dziewczyny to Azjatki, z czego jedną widziałam do tej pory przez jakieś 3 sekundy i nawet nie wiem jak ma na imię. Za to ta druga to nadrabia bo zwie się bardzo ładnie – Summer. Chłopak jest Peruwiańczykiem (ale któż by sobie zaprzątał głowę jego imieniem…) i prowadzi nocny tryb życia,prawdopodobnie skorelowany ze skypem, dzięki czemu mogę doszkalać swój szczątkowy hiszpański, bo ściany, jak przystało na północnoamerykańskie normy są z papieru.
Osobiście uważam, że hitem mojego obecnego miejsca zamieszkania jest widok jaki rozpościera się z mojego okna.  Jest jedyny  w swoim rodzaju, sprawia, że nie mam ochoty nigdy, ale to przenigdy zasłaniać zasłon. A prezentuje się on mniej więcej tak (mniej-więcej bo teraz jest noc i nie mogę zrobić sensownego zdjęcia, ale oryginał nie odbiega wiele od tego, co widzicie poniżej).
Ot, takie małe niedopatrzenie z mojej strony gdy byłam oglądać pokój. Było to wieczorem, zasłony były zasunięte i nie wpadłam na to, żeby sprawdzić co będę widziała przez okno. No trudno. W razie poczucia bezsilności będę miało blisko do walenia głową w mur.
W domu nie posiadamy pralni, w związku z czym od miesiąca nie robiłam prania. . Oczywiście pralni na monety, takich jakie oglądamy (pralnie, nie monety) na amerykańskich filmach, a w których można poznać albo przystojnego nieznajomego albo znaleźć głowę trupa w bębnie pralki,  jest w okolicy z 5 ale jakoś tak wyszło, czasu nie było. Albo ochoty. Albo jednego i drugiego. Sytuacja praniowa została uratowana, ponieważ w piątek po pracy pojechałam odwiedzić Gosię i Basię czyli Siostry L. na starych śmieciach w Mississauga. Przytargałam tam z sobą 60 litrowy plecak pełen ubrań do prania i w dodatku miałam czelność zapomnieć proszku do prania. Dziewczyny jednak z uporem godnym podziwu dalej utrzymują, że bardzo cieszyły się z moich odwiedzin, co więcej, zostałam zaproszona ponownie 😉 Impreza była udana, dzień po – już trochę mniej z racji na bardzo niskie ciśnienie atmosferyczne, które powodowało silne bóle głowy, dziwnym trafem szczególnie u dziewcząt imieniem Gosia.
             Póki co postanowiłam nie kupować metropasu na TTC (Toronto Transit Commission) bo jednej pracy, restauracji/baru ,  mam “walk distance” a do drugiej- sklepu-  dojeżdżam tylko 2 razy w tygodniu, więc w zupełności wystarczają mi tokeny (takie małe monety kupowane w większych ilościach zamiast biletów jednorazowych). Nadal jestem zdania, że Toronto to świetne miasto, ale niestety muszę przyznać, że zapadłam w hibernację. Nie chce mi się nic. Pogoda wcale nie sprzyja do wychodzenia z domu a i praca robi swoje bo “przed” nie opłaca mi się zaczynać czegokolwiek, a “po” już mi się nie chce. I tak w kółko. W dni wolne, które są ruchome, bo w weekendy często pracuję, przeważnie idę zrobić jakieś zakupy spożywcze (dość wygórowana nomenklatura jak na karton mleka i litrowy jogurt) albo staram się nadrobić zaległości z tego, co się dzieje na świecie czytając wiadomości i artykuły na necie. Zwiedzanie głównych atrakcji Toronto, Montrealu czy Ottawy odłożyłam na wiosnę, bo będzie ładniejsza pogoda, cieplej i przyjemniej wałęsać się całe dnie na świeżym powietrzu. Także jeśli ktoś z Was myśli, że obecnie mam największy “fun” w życiu to śpieszę poinformować – nie, nie mam. Jeszcze nie teraz. Pracuję 5 dni w tygodniu, w 2 różnych miejscach, które nie mają nic wspólnego z moimi zainteresowaniami,żeby zarobić pieniądze na utrzymanie się. A w porównując ceny tutejszych z cenami produktów spożywczych w strefie euro to wcale tanio tu nie jest. Ośmielę się nawet stwierdzić, że w Niemczech czy Wiedniu było dużo taniej.
           Wiem jakie postawiłam sobie cele do zrealizowania przylatując na rok do Kanady.  Wiem już, że jednego z 2 głównych celów na 90% nie uda mi się zrealizować. Co do realizacji tego drugiego prognozy są bardzo optymistyczne.  Bardzo jestem ciekawa, i już nie mogę doczekać się momentu, w którym będę patrzeć na tutejsze wydarzenia z dystansu i będę wyraźnie widzieć czego nauczył mnie ten wyjazd. To trochę tak, jak gdybym czytając książkę była tak straszliwie ciekawa jej zakończenia, że przeskoczyłabym kilka rozdziałów, byle, żeby tylko już wiedzieć “kto zabił” ??? Ale wtedy ominęła by mnie cała przyjemność związana z samodzielnymi próbami rozgryzienia zagadki, cała zabawa polegająca na przeżywaniu przygód bohaterów, cała ekscytacja związana z odkryciem tajemnicy.
 Teraz jest jeszcze za wcześnie na jakieś zdecydowane osądy dotyczące mojego pobytu w Toronto. Często słyszę od nowo poznanych tu osób pytanie ” i jak ci jest tu w tej Kanadzie?”  a ja odpowiadam im zgodnie z prawdą ” inaczej, po prostu inaczej”.
Dwa dni temu poważnie zastanawiałam się nad przeprowadzką do Indonezji, konkretnie na Bali, bo była i właściwie dalej jest taka opcja. I chyba jeszcze nie do końca powiedziałam zdecydowane “nie” …

Prawdy objawione.

Pozwólcie, że przedstawię Wam kilka prawd, które objawiły mi się w trakcie pobytu w Kanadzie.

1. Kanadyjski chleb to nie jest chleb. On nawet koło chleba nie leżał.
2. To, że ty funkcjonujesz w XXI wieku i sprawdzasz maila raz dziennie nie oznacza, że inni ludzie wiedzą o istnieniu tego narzędzia. Nawet jeśli mają adres mailowy.
3. Ciamajdowaci ludzie jakimś cudem (inaczej jak cudem nie da się tego wytłumaczyć) też odnoszą sukcesy Śmiem twierdzić, że dzieje się tak tylko dlatego, że pozwalają im na to ci rozgarnięci.
4. Zmywarki nie należy otwierać w trakcie gdy napełnia się ona woda. Chyba, że masz ochotę na szybki prysznic.
5. Jak ci się nie chce po pracy wstąpić do spożywczego to nie spodziewaj się, ze dnia następnego zjesz śniadanie.
6. To samo tyczy się kawy z mlekiem. Nie ma mleka to nie ma tez kawy z mlekiem.
7. Jeśli dobrze to rozegrasz, to będziesz pił za darmo świeżo mieloną kawę z ekspresu w pracy. Z mlekiem. Zaoszczędzisz i na kawie i na mleku.
7. Płacenie czynszu boli.
8. Będąc w barze/restauracji pij tyle wody, ile ci tylko wlezie. W końcu jesteś w Ameryce. Tutaj woda jest za darmo.
8. To, ze znasz jakiś język obcy niekoniecznie jest równoznaczne z tym, że rozumiesz co mówią do ciebie inni ludzie w tymże języku. Szczególnie jeśli pochodzą z Indii lub Chin.
9. Papier toaletowy nie wyrasta sam w szafce pod umywalką. A szkoda.
10. Podawanie na metce ceny bez taxu powinno być zabronione, bo przy kasie możesz się mocno zdziwić.
11. Szukając pracy napomknij, że co prawda mówisz po angielsku ale ogólnie to jesteś tylko po 6 latach podstawówki, masz 4 lata doświadczenia w konserwacji powierzchni płaskich, jedynym krajem, jaki do tej pory zwiedziłeś była Czechosłowacja, a tak ogólnie to masz 20 lat, dwa rozwody za sobą, 3 dzieci do wykarmienia i bardzo chętnie będziesz pracować po 13 godzin na dobę za 8 dolarów na godzinę. Wtedy twój potencjalny pracodawca poczuje się jak Pan i Władca na krańcu świata mogący uratować cię z opresji.
12. Kierowcy komunikacji miejskiej naprawdę mogą być miłymi i sympatycznymi ludźmi.
13. Jeśli powiesz, że w sumie potrafisz porozumiewać się w 3 językach jesteś uważany za geniusza. Kanada niby kraj dwujęzyczny, a tak naprawdę poza prowincją Quebeck nikt tu nie umie mówić po francusku.
14. Nie ma czegoś takiego jak “typowo” kanadyjska kultura i tradycja. Jest zlepek dziesiątek odrębnych kultur i tradycji,

   
       W końcu marazm, apatia i anhedonia indukowana  (uczymy się nowych pojęć nazywających stany emocjonalne) ostatnich dni wsiadły, z lekka się ociągając,  do pociągu z tabliczką “przeszłość” i odjechały w siną dal. Ale co się musiałam z nimi naużerać, to moje. Na szczęście są na tym kontynencie ludzie, którzy myślą podobnie jak ja i jeszcze mają cierpliwość wysłuchiwania moich gorzkich żali. Są też nawet tacy, którzy wyrzucają z siebie słowa szybciej niż ja i mówią więcej niż ja. Ciekawe czy J. po którymś ze swoich słowotoków nachodziła później refleksja, że może za dużo gada i potem mu głupio.. Muszę go o to zapytać 🙂  Bo przyznam się, że mnie czasami, oczywiście już post factum, jest głupio,że tyle gadałam zamęczając Bogu ducha winnego słuchacza, który przez grzeczność nie powiedział, żebym  się już zamknęła 🙂

      Umęczyły mnie te ostatnie dni, bo mimo, że szybko po przeprowadzce do Toronto znalazłam dodatkową pracę, to radość z jej otrzymania była dużo krótsza i mniejsza niż stres jaki mnie w związku z całą tą sytuacją dopadł. Na ogół, będąc w Polsce stresowałam się raczej rzadko, częściej towarzyszyło mi podejście “a co mnie to!” i  nie ukrywam, że podejście to jest moim ulubionym. A uwielbiam je tak bardzo dlatego, że jest po prostu wygodne. Nie ma to jak komfort psychiczny. I chyba nic nie zastąpi  uczucia “olewania” otaczającej mnie rzeczywistości, które spływa na mnie przynosząc ze sobą dobry humor. Tylko nie zrozumcie mnie źle. Chodzi mi tu o olewanie rzeczy i sytuacji, które na chłopski rozum naprawdę nie są warte naszych nerwów, a mimo to, wielu ludzi się nimi przejmuje, psując sobie nastrój.
          Niekiedy ta rzeczywistość uwiera nas jak za ciasne buty i wtedy trudno ot tak to uczucie olać, bo daleko to się w takich butach nie zajdzie. Trzeba wtedy:
a) porzucić te buty w cholerę i poszukać sobie nowych, wygodniejszych
b) jak chwilowo nie mamy kasy na nowe , to zrobić z tych starych klapki/ wyciąć dziurę na dużego palca i jakoś przekuśtykać  do pierwszej nadarzającej się okazji, która prędzej czy później pojawi się na naszej drodze
           Nie stresujcie się i nie spinajcie się bo nie warto. Ja się stresowałam i spinałam i co mi to dało? Tylko i wyłącznie złe samopoczucie. A dziś,  kiedy ten ohydny, ciężki, wlokący się jak kula u nogi i spowalniający mnie stres w końcu sobie poszedł, znów czuję, że mogę wszystko i że dam sobie radę mimo wszystko. Takie podejście ułatwia życie i nawet jeśli mi coś nie wyjdzie to znów pomyślę sobie ” a co mnie to!” i następnym razem jak mnie nie wpuszczą drzwiami, to wejdę oknem. I obym nadal miała w okół siebie ludzi, którzy mnie w razie czego pod to okno podsadzą 😉

Gosia

It’s not enough.

Za 10 dni stukną 4 miesiące mojego pobytu w Kanadzie. Postanowiłam zrobić szybki przegląd tego, które z moich małych celów udało mi się już zrealizować.
1. Pierwszy, najważniejszy i zarazem największy osiągnięty cel to sam przylot do Kanady.
2. Po napotkaniu trudności  nie wpakowanie się do samolotu powrotnego do Polski.
3. Znalezienie pracy, co do tej pory przysporzyło mi zdecydowanie najwięcej stresu, i to tego złego.
4. Przeprowadzenie się do Toronto.
(5.)Poprowadzenie audycji radiowej (niby cel osiągnięty ale samo wykonanie pozostawia baaardzo wiele do życzenia i baaardzo odbiega od moich wyobrażeń na ten temat, więc tak naprawdę tego punktu nie powinno tu być)
6. Opublikowanie mojego artykułu w polonijnej gazecie (też mam niedosyt).

To tyle, co przychodzi mi do głowy. Mam kilka kolejnych celów, o których na razie nie chcę pisać. Wiem, że ich zrealizowanie będzie kosztowało mnie dużo wysiłku, uporu, samozaparcia i niepoddawania się, mimo porażek, bo te na pewno się pojawią. Powiedzcie mi, jak to wygląda z Waszej perspektywy? Te moje osiągnięte cele mam na myśli. Bo ja ciągle czuje jakiś taki niedosyt i niespełnienie, żeby nie napisać “niezadowolenie”.  Nie potrafię spojrzeć na moją sytuację obiektywnie za to potrafię krytycznie. Bo ciągle mam to przeświadczenie, że to ciągle “nie jest to”. Że to wielkie, wyczekiwane przeze mnie (w tym miejscu użyłabym niecenzuralnego słowa na “p” ale blog czytają osoby starsze i mogą się oburzyć że ich wnuczka używa takiego słownictwa 😀 ) “uderzenie” dopiero nastąpi. Czy może po prostu jestem wybredna i wybrzydzam…?
Chyba przemawia przeze mnie zmęczenie drogą. Muszę usiąść na poboczu i chwilę odpocząć, zastanowić się w którą stronę dalej.

Coincidence? No, thanks.

  Nie wierzę w przypadki. Nie wierzę i już. Możecie mnie przekonywać, że one istnieją, ale musielibyście wytoczyć na pole dyskusji naprawdę ciężkie działa armatnie naładowane solidnymi kulami świszczących argumentów, które trafiałyby bez pudła w cel – czyli w mój tok rozumowania. I żeby przekonać mnie do swoich racji, kula musiałaby zmiażdżyć moje przeświadczenie o nie istnieniu w życiu przypadków. A ponieważ 98% czytelników bloga to odbiorcy bierni  nie wdający się w polemikę z moimi spostrzeżeniami już teraz mogę ogłosić zwycięstwo w batalii. Przypadków nie ma i już. Wygrałam.
        Kiedyś moja koleżanka otarła się o dobranie prawie idealnej kuli argumentu, który zdołał drasnąć mój pogląd. “Skoro nie wierzysz, że coś  może stać się przez przypadek, to tak, jak byś zakładała, że nasze życie jest już zaplanowane poza nami, a my nie mamy na nie żadnego wpływu. To po co w ogóle próbować coś robić, skoro efekt jest już z góry przesądzony?”   To nie tak.
        Każdy z nas jest pełną gębą Kowalem Własnego Losu. A to, że niektórzy dopiero przyuczają się do zawodu, nie oznacza, że nigdy nie nauczą się dobrze podbijać tego konia zwanego Losem. Ba, niektórzy mimo dojrzałego wieku i wielu godzin spędzonych w kuźni nadal ledwo utrzymują w ręku młot. Chwieją się, gibają pod jego ciężarem na wszystkie strony i jeszcze rozpaczliwie szukają wzrokiem po całej kuźni kogoś, kto przybiegnie im na ratunek i odwali za nich brudną robotę. I jeszcze najlepiej by było, gdyby też przyjmowali za takiego nieudolnego Kowala skargi i zażalenia o źle podkutego konia. Tak dobrze nie ma. Chcesz dobrze sprawującego się rumaka, na grzbiecie którego bezpiecznie przemierzysz wyboiste drogi? To sobie go porządnie SAM podkuj. Na początku może być trudno, młot będzie za ciężki, kowadło za płaskie, podkowy za koślawe a koń kulawy. A potem okaże się, że młot jest za ciężki a kowadło za płaskie po to, żeby tą koślawą podkowę porządnie spłaszczyć bo koń ma płaskostopie (płaskokopytnie??) ? I tylko w takich podkowach będzie mógł swobodnie galopować.
         Nie ma przypadków. Jest tylko początkowa nieświadomość i niewiedza dlaczego dzieją się takie a nie inne rzeczy. Prędzej czy później i tak dowiadujemy się jaki był ich sens. Bywa, że i mnie ciężko jest rozpoznać, że konkretny efekt moich działań wziął się z konkretnej, podjętej kiedyś, decyzji. A potem doznaje olśnienia i wszystko staje się jasne 🙂 To my i nasze decyzje powodujemy w życiu rzeczy i sytuacje, które nam się przydarzają. Nie ma co gdybać i lamentować, że “GDYBYM zjadła 2 suchary zamiast tych 4 pączków to by mi dupa nie urosła!!” Pewnie. I wtedy zmieściłabyś się w tą super nową kieckę, ubrana w nią poszłabyś z przyjaciółmi do knajpy na piwo, tam  oczarowałabyś mega przystojniaka, on zaprosiłby cię na kawę, zostalibyście parą, a potem wzięlibyście ślub na plaży w Miami, mieli dwoje ślicznych dzieci , pływali o zachodzie słońca na grzbietach delfinów i żylibyście jak w bajce długo i szczęśliwie. Ale skoro w przypływie euforii spowodowanej podwyższonym poziomem cukru po pierwszym pączku, zeżarłaś 3 następne i dupa faktycznie ci urosła to staw temu czoła (a raczej “staw temu dupy” ). Idź pobiegaj a  na ścieżce spotkasz “swój ideał”, który też uprawia jogging bo dorobił się dorodnego mięśnia piwnego podczas oglądania z kumplami wszystkich meczy Euro 2012. Zaczniecie biegać razem, złapiecie formę, weźmiecie udział w maratonie, wygracie go a nagrodą będzie wycieczka dookoła świata plus dożywotni tytuł Mistrza Maratonów, którym będziecie się mogli chwalić wszystkim znajomym. Wasza sława dotrze do uszu Roberka Korzeniowskiego, który zaproponuje wam założenie spółki. Będziecie szczęśliwi realizując swoją pasję i zarażając nią innych.

       Przypadki nie chodzą po ludziach. To ludzie chodzą po świecie i podejmują działania, które dają im kosz pełen owoców  konsekwencji – czasami słodkich jak dojrzałe w słońcu maliny, czasami kwaśnych jak przedwcześnie zerwane porzeczki a czasami gorzkich i szczypiących w język jak muchomor sromotnikowy. W końcu wszystko jest jadalne, tylko czasami raz w życiu.

Gosia

Mieć czy być?

   
    Przeprowadziłam się do Toronto. Do tego mojego wyczekiwanego, wymarzonego, multikulturowego Toronto. I wiecie co? Pierwszego wieczoru po przeprowadzce siedziałam na łóżku chyba z godzinę i myślałam. Rozglądałam się po tym moim nowym, małym pokoju i myślałam.  Mój mózg jakoś dziwnie zareagował na zaszłą zmianę i odbierał nowe bodźce z otoczenia jakby w zwolnionym tempie. Nastąpiło jakieś upośledzenie percepcji. Pierwszy raz mi się coś takiego zdarzyło.
          Podobno ludzki organizm potrzebuje 2 tygodni, żeby przyzwyczaić się do nowej sytuacji, miejsca. Po tym czasie następuje już całkowita adaptacja. Ja zawsze gdy znajduję się w nowym miejscu czekam na ten moment, kiedy po pewne rzeczy będę sięgać automatycznie, nie sprawdzając czy aby na pewno leżą w miejscu, w którym myślę, że leżą. Przy okazji – kolejnej już w moim życiu – przeprowadzki, naszła mnie taka myśl, ile to rzeczy jest potrzebnych człowiekowi w życiu codziennym…? Mój niezbędnik to jakieś 33 kg. Bo tyle bagażu mogłam zabrać na pokład samolotu. Teraz widzę, że spokojnie mogło to by być o kilka kilogramów mniej. Sporo rzeczy, które mam wcale nie są mi tak naprawdę potrzebne. Ani nie czynią mnie człowiekiem szczęśliwszym ani lepszym. Więc po co tak naprawdę wciąż i wciąż napędzać konsumpcyjną lokomotywę? Bo nas stać? Bo mamy taki kaprys? No pewnie. Ja sama tak robiłam. Jeśli miałam pieniądze to lubiłam kupić sobie coś, co mi się podoba. Bo skoro ma mnie to na chwilę “uszczęśliwić” to why not? Przecież i tak wszyscy umrzemy a życie jest krótkie, więc czemu mam sobie nie dogadzać. Podobno pieniądze szczęścia nie dają, ale rzeczy, które możemy za nie kupić, już tak. Tylko co nam po takim chwilowym “szczęściu” (chyba lepszym określeniem będzie tu “zadowolenie”) jak nie ma się z kim nim podzielić? Kupię sobie najnowszy model super-turbo-wypasionego aparatu fotograficznego, będę się cieszyć jak dziecko, że go mam, natrzaskam zdjęć całego miasta i połowy wsi po czym okaże się, że jak sama będę chciała być na jednym z nich to będę musiała przymocować aparat do kija i ustawić samowyzwalacz. Dziękuję, postoję. (zaraz zaczniecie krzyczeć, że przecież można poprosić przechodnia o zrobienie zdjęcia ale jakoś nie przywykłam mówić obcym ludziom, że są matoły a moje buty to niekoniecznie najważniejszy element, który mają uchwycić na zdjęciu)

          Nic na to nie poradzę- jestem zwierzęciem stadnym i chociaż nie wiem jak bardzo ludzie działaliby ( a uwierzcie-działają!) mi na nerwy to bez ludzi jeszcze gorzej.  Pewnie, czasami lubię pobyć sobie sama, włożyć słuchawki z muzyką do uszu i iść popałętać się po okolicy. Chyba każdy tak ma. Ale po tym pałętaniu fajnie jest spotkać się z drugą osobą i opowiedzieć co ciekawego się widziało. Ja niekiedy gadam za dużo i za szybko ale take it or leave it. Życzę Wam, żebyście zawsze mieli komu opowiedzieć co Was zdziwiło, co rozśmieszyło a komu macie ochotę przywalić 🙂

Od dziś jedna z moich ulubionych piosenek: Posłuchać! 🙂

Gosia

Call it what you want.

        



      Kilka dni temu wymieniłam parę wiadomości z Kukim, moim bardzo dobrym kolegą ze studiów, z którym można porozmawiać o czymś więcej niż o pogodzie. Mam nadzieję, że nie naruszę zbytnio tajemnicy korespondencji jeśli zdradzę, że Kuki napisał mi między innymi, że podziwia mnie za moją determinację. 

        Dokładniej rzecz ujmując, to Kuki użył nawet określenia “sławną determinację” czym mnie bardzo zaskoczył. Bo jakoś do tej pory nie przeszło mi przez myśl, że moje działania mogą być odbierane jako działania osoby zdeterminowanej. Na przymiotnik “sławna” spuszczę zasłonę milczenia bo nie udało mi się ustalić, co autor miał na myśli (czyżbym o czymś nie wiedziała?). Bądź co bądź, biorąc na warsztat termin “determinacja” czytamy, że jest to  “zaciętość i stanowczość w tym, co się robi; zdecydowana gotowość do robienia tego, co się chce robić, wbrew wszelkim przeciwnościom” (www.slowniki.gazeta.pl/pl/determinacja). Zgoda. Teraz przyłóżmy do tego ostatnie kilka miesięcy mojego życia. Od początku pojawienia się pomysłu mojego wylotu do Kanady wszyscy, a już chyba najbardziej moja rodzina, myśleli, że tak tylko sobie gadam. Pogadam i mi przejdzie. Znajomi byli chyba trochę mniej sceptyczni, albo przynajmniej pukali się w czoło  jak akurat  nie patrzyłam. W każdym razie cały proces, począwszy od przypadkowego znalezienia w internecie informacji o International Experience Canada (IEC) przez wypełnianie wszystkich dokumentów, załatwianie tłumaczeń i zbieranie pieniędzy, po wylądowanie na lotnisku w Toronto, zajął mi około 10-11 miesięcy. Dużo czy mało? Oceńcie sami. W ciągu 10-11 miesięcy można na przykład zajść w ciąże i urodzić dziecko albo schudnąć 50-60 kg.


       Ja przez ten okres czasu biłam się – niekiedy boleśnie – z moimi Myślami, nigdy jednak nie pozwalając im dać się rozłożyć na łopatki. Czasami w tej bitwie sędzia Rozum ogłaszał przerwę i każdy schodził  w swój narożnik, zbierając siły przed kolejnym starciem. W sumie walka została rozegrana w 3 rundach.W pierwszej przeciwnicy byli ostrożni i poznawali się nawzajem. Żaden z nich nie chciał od razu ujawnić na ile go stać. Tak więc i Ja i Myśli czaili się wzajemnie chcąc uśpić czujność rywala.Trwało to około 4 miesięcy. W rundzie drugiej zrobiło się poważniej i trzeba  było zaprezentować 100% swoich umiejętności bo w razie jakichkolwiek oznak słabości walka zostałaby rozstrzygnięta. Zatem na ring wytoczone zostały najcięższe działa w postaci wydrukowanych formularzy IEC, które w zmaterializowanej postaci okazały się groźniejsze niż Myśli przypuszczały.  Myśli jednak pozostawały w dobrej kondycji i wykonywały sprawne uniki, dodatkowo wyprowadzając agresywny atak w postaci “nikogo tam nie znasz, nie masz pracy, nie masz gdzie mieszkać”. Ja oberwało kilka porządnych siniaków jednak wbrew oczekiwaniom rywala stawało się  coraz silniejsze. Sprawiało wrażenie, jakby szczyt jego umiejętności miał dopiero nadejść. Dodatkowym bodźcem i wsparciem dla Ja nieoczekiwanie okazała się publiczność. W dodatku była to publiczność, która wcześniej nie słyszała nic o Ja a mimo wszystko mu kibicowała. 
 Nadeszła w końcu runda trzecia – decydująca. Myśli były już zauważalnie zmęczone, przygarbione i ciężko dyszące, uniki nie przychodziły już z taką lekkością jak w rundzie pierwszej. Ja natomiast, choć nieco nadwyrężone wyczerpującą walką, ciągle było sprawne i pełne energii. Kulminacyjny moment nastąpił pod koniec maja a zaraz po nim padł ostateczny cios – pozytywna odpowiedź o zakwalifikowaniu się do udziału w programie IEC. Myśli zostały pokonane,Ja wygrało walkę.

        Pamiętam jak wiele razy przez zaśnięciem, mieszkając jeszcze we Wiedniu, próbowałam wyobrazić sobie jak może wyglądać moje życie w Kanadzie. Co dziwne, teraz, będąc już tu na miejscu nie potrafię sobie tych wyobrażeń przypomnieć. Po prostu nie pamiętam. Wiem tylko, że wszystko jest inaczej- tylko tyle mogę powiedzieć na pewno. Patrząc z perspektywy czasu na moje zmagania z podjęciem decyzji o wylocie chyba muszę przyznać rację Kukiemu – jestem zdeterminowana. Chociaż ja nie użyłabym akurat tego słowa. Jest ono dla mnie zbyt sztywne. Dla mnie idę po prostu własną drogą, która ma mnie zaprowadzić do obranego celu. A właściwie celów. Nie zwracam uwagi na przeciwności i szczerze mówiąc ja ich najzwyczajniej nie zauważam. To nie oznacza, że ich nie ma. Są. Tylko to jest jak z kierowcą, który nie zauważył  zakazu wjazdu bo był tak skoncentrowany na celu,który widział w oddali, że wjechał pod prąd. Ale to chyba to samo co determinacja.  So call it what you want. (<— klik)


Gosia

Architecture of my mind.

        Dobrze, że w poprzednim wpisie nie sprecyzowałam, który dokładnie poniedziałek mam na myśli zapowiadając, że właśnie tego dnia pojawi się kolejna notka. Dzięki temu mogę Was wszystkich zaskoczyć faktem, że poniedziałek dopiero jutro a ja publikuje wpis już dziś, w niedzielę!      

          Nie będę rozpisywać się o żmudnych i dość długich poszukiwaniach pracy, bo ten kto sam przez to przechodził wie, że nie jest to czynność ani szybka, ani przyjemna a już na pewno nie napawająca optymizmem. Dla osób takich jak ja, czyli po studiach, z niewielkim doświadczeniem zawodowym pole do popisu jest raczej poletkiem, na którym zasiewamy milonpięćsetstodziewięćset ziarenek CV żywiąc szczerą nadzieję, że w końcu któreś z nich wykiełkuje dając dorodne owoce, w postaci trochę lepiej płatnej niż najniższa krajowa pensji, z której będziemy mogli wyżywić gębę swoją i ewentualnie bezrobotnej siostry/brata/koleżanki w potrzebie. Na przyjemność w postaci posiadania i utrzymywania zwierząt futerkowych niestety nas już nie stać. 
W mojej sytuacji różnica jest jeszcze taka, że jestem sobie na obczyźnie i moja osobista i prywatna intuicja podpowiada mi, żebym póki co swoje ambicje na stanowisko dyrektora generalnego ds. badań rynku opinii publicznej w prowincji Ontario odłożyła na dalszą bliżej nieokreśloną przyszłość i raczej poszukała sobie zajęcia, gdzie wymagania wobec przyszłych pracowników są ciut, ciut mniej wygórowane. Tak więc po tym, jak  dość długo poszukiwałam pracy, która była by dla mnie zadowalająca w stosunku do moich aktualnych potrzeb finansowych, dostałam 2 stanowiska na raz. W ciągu jednego dnia, a ściślej mówiąc w przeciągu 1,5 godziny. Pierwsza praca w restauracji na międzynarodowym lotnisku Pearson w Toronto, druga to praca w sklepie z ubraniami w centrum Toronto. Z tej pierwszej musiałam niestety zrezygnować z przyczyn technicznych, więc obecnie jestem sobie panią ekspedientką w Ironhead. Firma w 100% kanadyjska, założona 13 lat temu przed dwóch braci, których miałam okazję poznać na Christmas party. No, generalnie praca lekka, łatwa i przyjemna, ludzie bardzo fajni, ubrania fajne i niepowtarzalne, ale to tyle, bardziej zainteresowanych odsyłam do wujka google 😉
           

            Jedynym minusem mojej obecnej pracy jest fakt, że mieszkam w Mississauga i dojazd do Toronto komunikacją miejską zajmuje mi 1,5 godziny… I dlatego też od stycznia przeprowadzam się do Torontoooooooo! Chyba nie miałam jeszcze okazji porozpływać się tu na blogu w zachwytach nad Toronto, więc zrobię to teraz: dla mnie jest to miasto absolutnie fantastyczne, pełne życia i tętniące kulturą we wszystkich znaczeniach tego słowa. Znacie to uczucie, kiedy jesteście w jakimś miejscu pierwszy raz, ale już po kilku sekundach macie to odczucie, że to miejsce jest wasze, pasuje do was a wy do niego? Ja tak właśnie miałam. Toronto jest ogromne, ale mimo tego ogromu jest tam przytulnie. A już moją megaturbonajulubieńszą częścią jest stare Toronto z cudownymi starymi i trochę zapuszczonymi domami, które po prostu uwielbiam i które nadają miastu  niepowtarzalny klimat i aurę. I stare tramwaje jeżdżące po ulicach, i rowery przypięte do balustrad ganków i bluszcz wijący się po ceglanych ścianach domów i zagracone podwórka i…. ach!   Może to trochę dziwne, ale jak pierwszy raz to wszystko zobaczyłam, to pomyślałam sobie, że gdyby ktoś kiedyś kazał mi  narysować jak wygląda wnętrze mojej głowy, narysowałabym dokładnie tą część Toronto. Może właśnie dlatego to miasto tak mi się podoba. Bo odzwierciedla świat, który stworzyłam w swojej wyobraźni. Świat składający się z wielu różnorodnych elementów, które widziałam w wielu krajach, a z których wybrałam to, co najbardziej mi się podoba i odzwierciedla mój gust. Ten kolaż istniał do tej pory tylko w mojej głowie, do czasu aż zobaczyłam niektóre miejsca w Toronto. Spokojne, boczne ulice, na których stoją tylko domy i rosnące przed nimi drzewa pchające się swoimi gałęziami prosto w nieco przykurzone, odymione okna. Niskie płotki oddzielające obszar domu od chodnika i ulicy,tylko pozornie zaznaczające teren prywatny bo wystarczy lekko unieść nogę żeby je pokonać. Potem już tylko kilka kroków i już wchodzisz po trzech,czerech schodkach na nieco zagracony ale przytulny ganek. A jak zatęsknisz za “wielkim światem” wystarczy przejść kilkadziesiąt metrów do najbliższego przystanku i tramwajem udać się do downtown bo oczywiście stolica Ontario jest też tą kosmopolityczną, nowoczesną, oświetloną  milionami świateł metropolią znaną z pocztówek z CN Tower na czele, i to też jest fajne, ale dla mnie to jest już świat, w którym mogę funkcjonować tylko na potrzeby załatwiania różnych spraw czy pracy. Cześć do życia to te stare, skrzypiące i lekko nadszarpnięte zębem czasu domy i ich ogródki 🙂 Nie mogę doczekać się stycznia i przeprowadzki. Już nie mówiąc o wiośnie w Toronto!