Czas na małe podsumowanie miesięcznego pobytu w Toronto. Był już wpis, gdzie rozpływałam się jak czekolada na słońcu w zachwytach nad tym miastem, teraz przyszła jednak pora na refleksje, że może trzeba się oblizać, żeby nie wyglądać jak świnia w chlewie.
Wynajmuję pokój w dzielnicy
Junction Triangle, która położona jest w zachodniej części miasta. Patrząc na
mapę, jest to całkiem blisko (“blisko” oczywiście wg standardów kanadyjskich) ścisłego centrum. Z dojazdem nie mam żadnych problemów, najbliższa stacja metra jest zaledwie 6-7 minut piechotą od mojego domu. Jeszcze nie zleniwiałam na tyle, żeby dojeżdżać do niej autobusem, choć i taką opcja jest dostępna, gdyż przystanek autobusowy mam na wprost drzwi od domu.
Miesięcznie za czynsz płacę 430 dolarów kanadyjskich plus rachunki, które według relacji właściciela w zimie wynoszą około 20-30$ (update: wczoraj płaciłam czynsz i rachunki wyniosły 41 $
). Przyznać się zatem muszę, że jak na realia Toronto czynsz jest w
bardzo przystępnej cenie. Śniadań nie jadam co prawda wśród marmurów i nie kąpię się w wannie z dżakuzi ale to taka miła odmiana po luksusach, w jakich pławiłam się mieszkając we Wiedniu. Mam 3 współlokatorów: 2 osobniki płci żeńskiej i 1 płci męskiej. Dziewczyny to Azjatki, z czego jedną widziałam do tej pory przez jakieś 3 sekundy i nawet nie wiem jak ma na imię. Za to ta druga to nadrabia bo zwie się bardzo ładnie – Summer. Chłopak jest Peruwiańczykiem (ale któż by sobie zaprzątał głowę jego imieniem…) i prowadzi nocny tryb życia,prawdopodobnie skorelowany ze skypem, dzięki czemu mogę doszkalać swój szczątkowy hiszpański, bo ściany, jak przystało na północnoamerykańskie normy są z papieru.
Osobiście uważam, że hitem mojego obecnego miejsca zamieszkania jest widok jaki rozpościera się z mojego okna. Jest jedyny w swoim rodzaju, sprawia, że nie mam ochoty nigdy, ale to przenigdy zasłaniać zasłon. A prezentuje się on mniej więcej tak (mniej-więcej bo teraz jest noc i nie mogę zrobić sensownego zdjęcia, ale oryginał nie odbiega wiele od tego, co widzicie poniżej).
Ot, takie małe niedopatrzenie z mojej strony gdy byłam oglądać pokój. Było to wieczorem, zasłony były zasunięte i nie wpadłam na to, żeby sprawdzić co będę widziała przez okno. No trudno. W razie poczucia bezsilności będę miało blisko do walenia głową w mur.
W domu nie posiadamy pralni, w związku z czym od miesiąca nie robiłam prania. . Oczywiście pralni na monety, takich jakie oglądamy (pralnie, nie monety) na amerykańskich filmach, a w których można poznać albo przystojnego nieznajomego albo znaleźć głowę trupa w bębnie pralki, jest w okolicy z 5 ale jakoś tak wyszło, czasu nie było. Albo ochoty. Albo jednego i drugiego. Sytuacja praniowa została uratowana, ponieważ w piątek po pracy pojechałam odwiedzić Gosię i Basię czyli Siostry L. na starych śmieciach w Mississauga. Przytargałam tam z sobą 60 litrowy plecak pełen ubrań do prania i w dodatku miałam czelność zapomnieć proszku do prania. Dziewczyny jednak z uporem godnym podziwu dalej utrzymują, że bardzo cieszyły się z moich odwiedzin, co więcej, zostałam zaproszona ponownie 😉 Impreza była udana, dzień po – już trochę mniej z racji na bardzo niskie ciśnienie atmosferyczne, które powodowało silne bóle głowy, dziwnym trafem szczególnie u dziewcząt imieniem Gosia.
Póki co postanowiłam nie kupować metropasu na TTC (Toronto Transit Commission) bo jednej pracy, restauracji/baru , mam “walk distance” a do drugiej- sklepu- dojeżdżam tylko 2 razy w tygodniu, więc w zupełności wystarczają mi tokeny (takie małe monety kupowane w większych ilościach zamiast biletów jednorazowych). Nadal jestem zdania, że Toronto to świetne miasto, ale niestety muszę przyznać, że zapadłam w hibernację. Nie chce mi się nic. Pogoda wcale nie sprzyja do wychodzenia z domu a i praca robi swoje bo “przed” nie opłaca mi się zaczynać czegokolwiek, a “po” już mi się nie chce. I tak w kółko. W dni wolne, które są ruchome, bo w weekendy często pracuję, przeważnie idę zrobić jakieś zakupy spożywcze (dość wygórowana nomenklatura jak na karton mleka i litrowy jogurt) albo staram się nadrobić zaległości z tego, co się dzieje na świecie czytając wiadomości i artykuły na necie. Zwiedzanie głównych atrakcji Toronto, Montrealu czy Ottawy odłożyłam na wiosnę, bo będzie ładniejsza pogoda, cieplej i przyjemniej wałęsać się całe dnie na świeżym powietrzu. Także jeśli ktoś z Was myśli, że obecnie mam największy “fun” w życiu to śpieszę poinformować – nie, nie mam. Jeszcze nie teraz. Pracuję 5 dni w tygodniu, w 2 różnych miejscach, które nie mają nic wspólnego z moimi zainteresowaniami,żeby zarobić pieniądze na utrzymanie się. A w porównując ceny tutejszych z cenami produktów spożywczych w strefie euro to wcale tanio tu nie jest. Ośmielę się nawet stwierdzić, że w Niemczech czy Wiedniu było dużo taniej.
Wiem jakie postawiłam sobie cele do zrealizowania przylatując na rok do Kanady. Wiem już, że jednego z 2 głównych celów na 90% nie uda mi się zrealizować. Co do realizacji tego drugiego prognozy są bardzo optymistyczne. Bardzo jestem ciekawa, i już nie mogę doczekać się momentu, w którym będę patrzeć na tutejsze wydarzenia z dystansu i będę wyraźnie widzieć czego nauczył mnie ten wyjazd. To trochę tak, jak gdybym czytając książkę była tak straszliwie ciekawa jej zakończenia, że przeskoczyłabym kilka rozdziałów, byle, żeby tylko już wiedzieć “kto zabił” ??? Ale wtedy ominęła by mnie cała przyjemność związana z samodzielnymi próbami rozgryzienia zagadki, cała zabawa polegająca na przeżywaniu przygód bohaterów, cała ekscytacja związana z odkryciem tajemnicy.
Teraz jest jeszcze za wcześnie na jakieś zdecydowane osądy dotyczące mojego pobytu w Toronto. Często słyszę od nowo poznanych tu osób pytanie ” i jak ci jest tu w tej Kanadzie?” a ja odpowiadam im zgodnie z prawdą ” inaczej, po prostu inaczej”.
Dwa dni temu poważnie zastanawiałam się nad przeprowadzką do Indonezji, konkretnie na
Bali, bo była i właściwie dalej jest taka opcja. I chyba jeszcze nie do końca powiedziałam zdecydowane “nie” …